Lubię idiotę, którym byłem
(wywiad przeprowadziła Joanna Podgórska w: "Polityka", nr 33 (2820), ss. 86-88, 20 sierpnia 2011 r.)
Aktor i pieśniarz opowiada o życiu bez picia, błatnych pieśniach i rolach trzeciego planu
Joanna Podgórska: - Zszedł pan przed chwilą z planu, co to za rola?
- Odcinek serialu "Świat według Kiepskich". Gram domorosłego filozofa Badurę, który z Ferdynandem Kiepskim omawia ważkie problemy świata, siedząc na złomowisku z butelką wina. Obaj są zatroskani rozwojem cywilizacji.
Czyli epizod. Gra pan głównie epizody; znaczące, zapadające w pamięć, ale jednak epizody. To pana wybór?
Nie, ale i tak jestem Bogu wdzięczny za to, co robię. Mam ciekawe życie. Lubię swoją pracę i jestem w stanie utrzymać za nią rodzinę. Może jeszcze będę grał większe role. Jeśli nie, trudno. Świat nie kończy się na aktorstwie.
Niedawno wydał pan płytę z muzyką rosyjską, a dokładnie odeskimi pieśniami więziennymi, bandyckimi. Jak to się zaczęło?
- Kiedyś opowiadałem, że od tego, jak mnie przez pomyłkę zamknęli do więzienia w Rostowie, ale to tylko anegdota. Tak naprawdę zaczęło się przypadkiem. Kolega, który pracował u bardzo bogatego Ukraińca, przyniósł mi płytę, którą wyciągnął mu z Lexusa, i mówi: posłuchaj, jaka dziwna muzyka. To były właśnie te błatne pieśni. Skopiowałem to i po dwóch latach stwierdziłem, że słucham tego codziennie. I tylko tego.
Rosyjski jest niesamowity. To język gotowy do wyrażania strasznych, skrajnych stanów ducha. Ma gotowe słownictwo, gotowe przekleństwa, ale też pięknie się nim mówi o miłości. Tych stanów duszy, kiedy człowiek staje pod ścianą, lepiej niż po rosyjsku się nie wyrazi. Kiedyś, w czasie studiów, siedziało się z przyjaciółmi przy wódce, słuchało i śpiewało Wysockiego, więc myślałem, że sprawę rosyjskiej muzyki mam w życiu załatwioną. Ale tak naprawdę niewiele z tego rozumiałem. Dopiero teraz, gdy poznałem błatne pieśni, zrozumiałem tę straszną rzeczywistość, o której Wysocki śpiewał. Był jednak pewien problem, nie umiałem na niczym grać i nigdy nie śpiewałem. Zacząłem się uczyć grać na gitarze, a kolega z Odessy tłumaczył mi kulturowe konteksty, uczył odeskiej grypsery. Trwało to cztery lata. Cztery lata się przygotowywałem, żeby zaśpiewać parę rosyjskich piosenek.
Uwielbiam robić rzeczy nielogiczne. Bo w sztuce najbardziej interesujący jest brak logiki. Nawet znajomi z Rosji mi odradzali, mówili, że jest tyle piękniejszych rzeczy. Wykształceni Rosjanie się od błatnych pieśni odżegnują, bo kojarzą im się z chamstwem, przemocą. Z drugiej strony, jakoś je czują, bo przecież żyli w rzeczywistości zniewolenia. Tam każdy albo sam siedział, albo miał w więzieniu kogoś z rodziny czy znajomych.
Melancholię też w tych pieśniach słychać.
- To są opowieści o nieszczęśnikach, którym nie wyszło. Czyli w pewnym sensie o nas wszystkich, bo ja nie wierzę w ludzi, którzy mówią, że ich życie to pasmo sukcesów. Ja jestem po stronie tych, którym nie wyszło, odrzuconych, nieudaczników. Wiele razy w życiu sam tak się czułem, więc z nimi mi ciekawiej. Jeden z najbardziej niesamowitych koncertów zagrałem z moim przyjacielem Aleksiejem na Mołdawance. To stara żydowska dzielnica Odessy, postrzegana jako bandycka. Ale tak naprawdę to dzielnica ludzi biednych. Wszyscy przytomni Żydzi już dawno z Mołdawanki uciekli, zostały tylko ofiary losu, drobni złodzieje, pijaki. Dla nich zrobiliśmy koncert.
Ci ludzie wystawili w podwórku długi, suto zastawiony stół: sałatki, szaszłyki, wódka. Zaczęliśmy grać, a to przecież są ich piosenki, właśnie z tych odeskich podwórek, wszyscy je znali i śpiewali razem z nami. Jak się już trochę napili, to przychodzili pogadać i byli wzruszeni tym, że ktoś do nich przyjechał: artyści, i to jeszcze Polacy; dla nich jakby ktoś z Księżyca. Poczuli się ważni. Do takich ludzi warto i trzeba właśnie chodzić, żeby zrozumieli, że nie są skończeni, nie są ostatni. Oni bardzo dobrze czują, że mnie nikt do tego nie zmusza. I że to nie jest show-biznes.
Dlaczego gra pan na ulicy?
- Jako młody człowiek strasznie zazdrościłem chłopakom, którzy grali na ulicy. Nie zrealizowałem wielu marzeń, więc pomyślałem, że spróbuję chociaż dotknąć tematu. W młodości oczywiście wszystko, co robiłem, to musiało być mistrzostwo świata, walczyłem o najwyższą stawkę. Teraz jako człowiek bardziej rozumny wiem, że nie muszę być mistrzem świata. Jak poczułem, że już coś umiem, postanowiłem wyjść na ulicę. Ale jak to zrobić? Strasznie się wstydziłem, że się zbłaźnię. Oswajałem się z tematem w środku nocy, gdy ulice są puste. Szło mi doskonale.
Pan ma znaną twarz. Jak ludzie reagują?
- Bardzo różnie. Młodzi zazwyczaj czują, że to żart. Ale ludzie w moim wieku są przerażeni: panie Lechu, co się stało? Jakieś kredyty? Kiedyś śpiewałem w Łodzi na Piotrkowskiej. Przechodził Volker Schlöndorff, minął mnie, zatrzymał się, wsłuchał się chwilę, wrzucił jakieś drobne do futerału na gitarę i poszedł. Lubię wieczory, ale raczej nie weekendowe, bo wtedy Piotrkowską przewala się dziki, pijany tłum. Natomiast w normalne dni naród jest przytomny, przystaje, posłucha, pogada.
Kto przychodzi na pana koncerty?
- Aleksiej, z którym często grywam, zwrócił uwagę, że to bardzo specyficzna publiczność. Gdzieś w tych małych miastach z nor wyłazi stara polska inteligencja. Licho ubrana, niemodna, starsza, sterana życiem. Ci ludzie doskonale wszystko rozumieją. Mają cudownie mądre twarze. Już nigdzie nie chodzą, świat im niczego nie proponuje, nie mają pieniędzy. Następną płytę, którą nagram, będę rozdawać za darmo po koncertach. To oczywiście nielogiczne w tych czasach. Ale to też nie są zwykłe koncerty, tylko wspólny czas. Aleksiej nazywa to ogoniok, czyli moment, gdy Rosjanie siedzą w kuchni, trochę piją, trochę gadają, trochę śpiewają, nikomu się nigdzie nie śpieszy. Świata tym wieczorem nie zbawimy, ale jest przyjemnie.
Jeździ pan też z koncertami do więzień. Misja?
- Gdy jadę gdzieś z koncertem, sprawdzam, czy w okolicy jest więzienie, noclegownia czy ośrodek dla uchodźców i przed południem tam gram. Tak, to jest misja. Dawno temu nie zapłaciłem terapeucie, który uratował mi życie na kuracji odwykowej. Były lata 80. Miałem sporo pieniędzy, bo produkowałem i sprzedawałem jakąś sztuczną biżuterię. Chciałem panu Markowi zapłacić, ale ktoś mi powiedział, żebym się nie wychylał, że to nie wypada. Mam poczucie niespłaconego długu.
Kiedyś przypadkiem zagrałem w więzieniu w Gdańsku i poczułem, że to jest to. Zrozumiałem, że mam tym ludziom coś do powiedzenia. Mimo że nie znają rosyjskiego, doskonale czują te pieśni, bo jest w nich jakaś niezgoda na to, że człowiek jest skończony, że jest szmatą, śmieciem. Jest walka o siebie. A do tego ja jestem żywym przykładem, że jak człowiek walczy o siebie, to musi mu się udać. Byłem w głębokiej dupie i się z tego podniosłem. Śpiewanie to tylko pretekst do rozmowy. Najlepiej rozmawia mi się z ludźmi, którzy mają długie wyroki; 25 lat albo dożywocie.
Z mordercami?
- Tak. Z takimi, którzy już zrozumieli, co zrobili, a to sprawia, że jest w nich jakaś dobroć, mądrość. Są delikatni. Te straszne rzeczy, które zrobili i za które będą cierpieć do końca życia, stają się motorem rozwoju duchowego. Dziwna rzecz. Ja ich nie osądzam. Nie rozmawiamy o tym, za co siedzą.
O czym pan im opowiada?
- O sobie. O tym, jakim byłem idiotą. O moim wychodzeniu z alkoholizmu. Na początku alkohol służył mi do zabawy. Warszawa lata 70., 80., SPATiF, Ściek, polewaczki, które nad ranem rozwoziły ludzi do domów. Ja miałem dużo pieniędzy, płaciłem rachunki, więc byłem duszą towarzystwa. Bardzo wesołe czasy. Ale nie da się wyczuć granicy, za którą zaczyna się problem. W pewnym momencie zabawa się skończyła i zaczęła degrengolada. To polega na tym, że upadają kolejne wartości i człowiek się z tym godzi. Godzi się z tym, że nic nie jest ważne. Czułem się jak szafka od zlewozmywaka.
Alkohol ma taką właściwość chemiczną, że zabija zdolność odczuwania. Pojawia się pustka. Chciałem wierzyć w to, że jestem inteligentny, dowcipny, błyskotliwy. Na tym budowałem poczucie wartości, a za tym już nic nie stało. Życie było strasznie nudne i męczące. I nie ma z tego wyjścia. Za każdym razem człowiek sobie obiecuje, że jeszcze tylko dziś się upiję i od poniedziałku zaczynam nowe życie.
Kiedy zdecydował się pan na odwyk?
- Kiedy po paru tygodniach samotnego picia poczułem, że to już nie ma sensu; że dłużej nie dam rady. Ale pomyślałem, że powiesić się zawsze zdążę, najpierw może spróbuję terapii. I to było nowe życie. Właściwie rodzaj żłobka. Trzeba się uczyć sprzątać po sobie, myć się, prać, zmywać naczynia, pójść na spacer, żeby się nie nachlać. Wcześniej wszystko miało w tle alkohol, więc wszystko trzeba zaczynać od nowa; odbudować to, co w życiu ważne. Odkryć na nowo wszystkie prawdy i potrzebę robienia czegoś pożytecznego. Mam wręcz przymus wewnętrzny, żeby to, co robię, komuś się na coś zdało.
Dużo w tym pokory.
- To mój ulubiony temat. Bywam niepokorny; kiedy coś mi się udaje, czuję, że zaczyna się jazda, ale staram się to kontrolować. Wierzę, że pokorą można więcej zdziałać. Ja w ogóle mam tendencję, żeby usuwać się na bok, w cień.
To chyba nie jest dobre dla aktora.
- Nie przywiązuję się do słowa aktor. W wycofywaniu się jest ogromna siła. To nie jest poddanie się. Wymaga wysiłku, bo przecież człowiek cały się rwie do przodu, na pierwszy plan. Ale wycofanie sprawia, że zaczynam dostrzegać ludzi wokół mnie, słyszeć, co do mnie mówią, i rozumieć, że w tym całym zdarzeniu, jakim jest życie, nie ja jestem najważniejszy.
Nie denerwuje pana, że ciągle obsadzany jest w tych charakterystycznych epizodach? Grabarz, - dozorca, ochroniarz, pijak, złodziej.
Może to trochę niemądre. Mam też inne możliwości. W okularach i marynarce mogę wyglądać jak Zanussi. I po francusku umiem. Ale jest, jak jest. Walczyć z tym nie będę. Poza tym lubię tych wszystkich matołów, których gram. Co próbują po swojemu zrozumieć świat.
Dlaczego pan właściwie został aktorem?
- Z lenistwa chyba. Chciałem zostać reżyserem. W średniej szkole prowadziłem teatr. Wszystko mi się udawało. Ale żeby iść na reżyserię, trzeba było mieć skończone studia i jako cwaniaczek sobie wykalkulowałem, że skończę najpierw aktorskie. Skończyłem i się okazało, że do egzaminu na reżyserię trzeba strasznie dużo lektur przeczytać, a mnie się nie chciało. No to zostałem aktorem, planów z tym wielkich nie wiązałem, ale nie żałuję. Nawet mi się w międzyczasie spodobało.
Nie miał pan wielkich teatralnych marzeń?
- Nie. Gdy byłem młody, czekałem na swój pociąg do Hollywood, bo interesowała mnie wyłącznie światowa kariera. Żadnych kompromisów.
I ot tak, zaraz po szkole teatralnej, dostał pan etat w Teatrze Narodowym - marzenie wszystkich absolwentów?
- To był przypadek. Po szkole zagrałem w filmie Jerzego Gruzy "Noc poślubna w biały dzień". Ciekawy scenariusz, opowiadający o czasach powstawania Solidarności. Miałem tam rolę chłopaka, którego ojciec trzyma zamkniętego w komórce i zaprzęga do kieratu. Film został potem strasznie wykastrowany przez cenzurę. Wyszło z tego nie wiadomo co, choć dobrze się zapowiadało. Grał tam też Janek Nowicki, który trochę się mną opiekował i powiedział do Gruzy: wykorzystałeś chłopaka, to weź mu załatw jakąś robotę. Gruza się trochę ociągał, potem spytał: a do Narodowego chcesz? Odpowiedziałem: może być. No i Hanuszkiewicz mnie przyjął, bo miał jakieś zobowiązania wobec Gruzy.
Długo pan tam był?
- Sześć lat. W końcu poszedłem do dyrektora, wówczas był to Jerzy Krasowski, i poprosiłem, żeby mnie skreślił z listy. Spytał tylko: pan zwariował, panie Dyblik? To była jedna z moich najlepszych decyzji zawodowych, bo właściwie nikt nic ode mnie nie chciał w tym teatrze. Poza tym ja się chyba do teatru nie nadaję, do tej atmosfery, kulisowych plotek, anegdot. Ja jestem człowiek z lasu, samotnik.
Woli pan film?
- Tak, polubiłem film. Te małe rzeczy, które dostaję do grania. Żeby dobrze zagrać epizod, trzeba naprawdę pogłówkować. Opracować i wymyślić rolę, która ma się zamknąć w paru minutach. Przed "Weselem" spotkałem się z człowiekiem, który specjalizował się w przebijaniu numerów i pokazywał, jak to się fachowo robi. Choć nie zawsze muszę spotykać naturszczyków. Dość uważnie żyję i obserwuję ludzi. Często odwołuję się do postaci, które spotkałem w życiu, konstruuję jedną postać z kilku. Sporo majstruję przy dialogach, wprowadzam drobne zmiany, które mogą czynić cuda, szukam właściwych słów. A w epizodach liczą się pojedyncze słowa. Aczkolwiek od wielu lat nie mam telewizora w domu, więc rzadko oglądam to, co robię. Kiedy się zepsuł, stwierdziliśmy z żoną, że o wiele łatwiej zaganiać dzieci do odrabiania lekcji, a potem nauczyliśmy się bez niego żyć. Uświadomiłem też sobie, że za bardzo lubiłem oglądać siebie w telewizji, pasłem się tym widokiem i stwierdziłem, że to niezdrowe. Nie mam żadnych swoich filmów na płytach, niczego nie zbieram, nie kolekcjonuję.
To znaczy, że pan czasem w ogóle nie widzi, co zagrał?
- Nie czasem. Często. Nie muszę oglądać. Ja wiem, jak zagrałem, czy była w tym prawda, czy zrobiłem to, co chciałem. Taki rachunek sumienia mi wystarcza.
Ale "Wesele" pan widział?
- Widziałem, bo Wojtek Smarzowski to mój ulubiony reżyser. Ale nie muszę oglądać wszystkiego, w czym gram, bo już gdzie indziej buduję poczucie własnej wartości. To osobista kategoria. Do tego nie trzeba konfrontować się ze światem, iść w jakieś zawody.
Odwyk diametralnie zmienił panu charakter?
- To była najważniejsza rzecz w moim życiu.
Ma pan coś wspólnego z tym facetem sprzed odwyku?
- Lubię tego idiotę. Chociaż nie chciałbym jeszcze raz być młody. Cenię czas, w którym jestem, spokój, który mam.
Lech Dyblik - aktor filmowy i telewizyjny, absolwent krakowskiej PWST. Znany z charakterystycznych ról drugoplanowych, m.in. w "Krollu", "Kilerze", "Zemście", "Weselu". Pieśniarz, wielbiciel odeskiej muzyki bandyckiej. Ze swoimi "Banditen songs" koncertuje po polskich więzieniach.
Więcej pod adresem:
http://www.polityka.pl/kultura/rozmowy/1518440,1,rozmowa-z-lechem-dyblikiem.read#ixzz2HTHtBHJ4 |