Wbrew regułom
(wywiad przeprowadziła Beata Biały w: "Twój STYL", nr 4/2010, 15 kwietnia 2010 r.)

Dziecko, jak ty wyglądasz?, słyszała od ojca. Więc wciąż nie wierzy, że ma piękne oczy. W szkole była "tą gorszą z prowincji". Ale to hartowało, pomogło przetrwać, gdy po dyplomie z biedy stać ją było tylko na ryż i sałatę.

Los się odmienił. Ogłoszono ją aktorskim objawieniem. Ostatnio w "Kołysance" u Machulskiego zagrała matkę wampirów. Na planie karmiła piersią miesięczną córeczkę. Urządza dom, kupuje stół. Czy w życiu Małgorzaty Buczkowskiej zaczęło się siedem lat tłustych?

Twój STYL: Rola w "Kołysance", nowym filmie Juliusza Machulskiego, prawie cię ominęła z powodu ciąży.

- Tak, niewiele brakowało. O tym, że mam tę rolę, wiedziałam rok przed rozpoczęciem zdjęć. Reżyser dał mi nawet scenariusz. I akurat wtedy po raz drugi zaszłam w ciążę. Zdjęcia zaplanowane były na kwiecień, a ja w czerwcu miałam już rodzić. "Nie możesz tego przesunąć?", żartował reżyser. Na szczęście to termin zdjęć przesunął się na sierpień. Przyjechałam na plan z półtoramiesięczną Tośką. Bardzo pomagał mi mąż, który zrezygnował wtedy ze swoich zajęć. Zrozumiałam, że życie nie dopasuje się do marzeń. Przecież moje pierwsze dziecko też przyszło na świat, gdy miałam sporo do stracenia. Po roli w "Odzie do młodości", a potem w "Statystach" zaczęłam dostawać kolejne propozycje. Pamiętam, że pomyślałam "nareszcie" i właśnie wtedy zaszłam w ciążę. Najpierw byłam nieszczęśliwa. "A to sobie wybrałeś porę!" - wściekałam się na Franka w moim brzuchu. Na szczęście mój mąż Xawery mówił do synka, jak bardzo się cieszy, że przyjdzie na świat. Grał mu na gitarze, śpiewał, tulił mój brzuch.

Nie miałaś wyrzutów sumienia?

- Miałam. Tłumaczyłam się: "Franek, sorry, że nie jestem taka miła jak tatuś, ale jeszcze tego nie czuję. Wiesz, miałam inne plany. To nie twoja wina, daj mi czas". Ale gdy syn pojawił się na świecie, przeszłam natychmiastową metamorfozę. Budziłam się w środku nocy, patrzyłam na śpiącego synka, męża i płakałam ze szczęścia.

Jak poznałaś męża?

- Dzięki roli, którą grałam wtedy w Teatrze Jaracza w Łodzi. Gdy pewnego wieczoru po próbie bawiliśmy się w pubie z kolegami z teatru, Xawery się dosiadł i... przegadaliśmy całą noc. Poczułam się, jakbyśmy znali się od lat. Był wtedy studentem wydziału aktorskiego. Potem któregoś dnia zaprosił mnie na obiad "przygotowany własnoręcznie". Nie wiedział, że akurat nie miałam co jeść. Stać mnie było wtedy najwyżej na ryż i sałatę. W pierwszej chwili przyjęłam jego zaproszenie, żeby się najeść. A on przygotował jakąś ucztę. Byłam zaskoczona. Do dziś pamiętam niesamowicie dziwną sałatkę - połączenie białego sera z orzechami i powidłami. Genialne! Od razu dostrzegłam, że potrafi być mistrzem ceremonii. Zaimponował mi.

Zdobył twoje serce sałatką?

- Przede wszystkim był inny niż moi koledzy z teatru. Dziwiłam się, że studiuje aktorstwo. Wydał mi się zbyt życiowy i konkretny jak na aktora. Ja byłam akurat na etapie zachłyśnięcia się wolnością. Twierdziłam, że nigdy nie będę miała męża ani dzieci. Xawery słuchał tego ze spokojem, aż pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, oświadczył się. I to mnie urzekło. Przekonałam się, że pochodzi z dobrej rodziny z tradycjami. Szlenkierowie od pokoleń byli przemysłowcami i filantropami. Nagle poczułam, że bardzo chcę być właśnie z kimś takim. Z człowiekiem "z kręgosłupem".

Mieszkacie w pałacu?

- Nie, w zwykłym bloku. Ale każdego roku bywamy na przyjęciu w Pałacu Szlenkierów, w którym teraz mieści się ambasada Włoch. Ambasador zaprasza nas jako członków rodziny dawnego właściciela pałacu Karola Jana Szlenkiera, pradziadka Xawerego.

Jak wyglądało twoje wejście do słynnej rodziny?

- U Szlenkierów wszystko jest ceremonią. Zaręczyny to zazwyczaj wielkie wydarzenie. Narzeczeni składają wizytę każdemu z członków ich rodziny, gdzie przedstawiana jest "wybranka" czy "wybranek". Nas to ominęło, bo mieliśmy próby przed premierą w Łodzi, ale przy innych okazjach odkryłam wiele rodzinnych zwyczajów. Przy obiadach proszonych do stołu nie siada się przypadkowo, tylko jak w "Panu Tadeuszu" gospodarze wyznaczają gościom miejsce, przy czym wszystko jest dokładnie przemyślane. Co roku rodzina męża organizuje bale charytatywne. I każdy z nich, jak każe tradycja, zaczyna się polonezem.

Tradycja, etykieta, zasady - to czasem nie uwiera?

- Przeciwnie. Ten styl życia od pokoleń jest kręgosłupem rodziny Szlenkierów. Wierzę, że dzięki temu moje dzieci będ miały "to coś", nieuchwytną elegancję i klasę, jaką ma mój mąż. Coś, co dostaje się tylko w genach.

Wolałabyś, żeby mąż powiedział o tobie: "jesteś utalentowaną aktorką" czy "intrygującą kobietą"?

- Intrygującą kobietą, czyli kimś, kto ma w sobie tajemnicę, wyjątkowość. Może dlatego, że przez lata byłam chłopczycą. Zamiast na balet chodziłam na sztuki walki. Nie przychodziło mi do głowy, że mogłabym podobać się facetom. Jeszcze niedawno czułam się raczej dziewczynką niż kobietą. Inni też mnie tak postrzegali.

Może to przez te wielkie oczy dziecka? Juliusz Machulski stwierdził, że "wśród aktorek tylko Małgosia ma tak piękne i wyraziste oczy".

- Komplementy mnie onieśmielają. Pewnie z powodu kompleksów, a oczy przez lata były ich źródłem. W dzieciństwie miałam zeza. Od czwartego roku życia musiałam nosić okulary. Zdrowe oko zakrywałam przepaską, żeby ćwiczyć chore. Codziennie jeździłam z mamą do kliniki na specjalne zajęcia. Gdy patrzyłam na tatę zezem, wzdychał: "Dziecko, jak ty strasznie wyglądasz". Nie miał złych intencji, tak wyrażał swoją troskę (śmiech), ale jego reakcja na długo zachwiała moją kobiecością. Po kilku latach wadę udało się zlikwidować. Ale jeszcze dziś, gdy ktoś mi mówi: "Masz piękne oczy", wciąż przypominam sobie te śmieszne sytuacje z tatą.

Wyłącznie krytykował czy potrafił też wspierać?

- Wiele mu zawdzięczam. Po nim mam skłonność do stawiania czoła przeciwnościom i fantazję. Tata nie bał się żadnej pracy - najważniejsze było dla niego to, by zapewnić byt rodzinie. To zabawne, choć nie jest aktorem, od kilku lat robimy coś podobnego - tata statystuje w filmach i reklamach. Śmieję się, że ma większy dorobek ode mnie. Z kolei po mamie mam bardzo emocjonalny stosunek do życia. Jest pół-Rosjanką i ma w sobie tę rosyjską nadwrażliwość. Na trudne sytuacje, ale i na chwile szczęścia reaguje łzami. Podobnie jak ja i moja babcia, która pochodziła z Krymu. Przez wiele lat mieszkała z nami w Lublinie. Pamiętam, że dziwnie mówiła, ni to po polsku, ni to po rosyjsku. Rosjanie nie byli w tamtych czasach lubiani w Polsce. Sąsiedzi wołali na nią obraźliwie "Żydówka", choć nią nie była. Ale w ich mniemaniu to określenie miało pokazać, że jest kimś obcym. Wcześnie została wdową. Po latach dotarło do mnie, jak silną musiała być kobietą.

Część tej niechęci wobec "obcej" spadało też na ciebie?

- Na podwórku słyszałam czasem: "Idzie ta od Żydówki". Przeżywałam to... Jako dziecko podkradałam mamie drobniaki, wsiadałam do autobusu i... uciekałam na drugi koniec miasta. Potem nasza rodzina wyjechała do Warszawy. Tu z kolei dzieci śmiały się z tego, że jestem z prowincji. Znowu walczyłam o akceptację. Dobre oceny z rosyjskiego, który od małego słyszałam w domu, pogarszały sprawę.

W dorosłym życiu rosyjskie korzenie były przyczyną kłopotów?

- Nie, dziś jestem z nich dumna. Z rozrzewnieniem wspominam kutię babci, jej barszcz ukraiński i ruskie pierogi. Nigdzie nie mogę dziś znaleźć tak dobrych. Wspominam czasem, jak w domu słuchaliśmy rosyjskich romansów. Czasem po obiedzie babcia przynosiła starą gitarę, siadała w fotelu, grała i śpiewała. Do tej pory, gdy słyszę język rosyjski czy rosyjską muzykę, czuję jakieś dziwne wzruszenie.

Babcia byłaby z ciebie dumna, gdyby przeczytała o tobie to co ja: "najbardziej utalentowana aktorka młodego pokolenia".

- Ktoś tak napisał..., ale czy to prawda? Być może gdybym już w szkole teatralnej była rozchwytywaną aktorką, byłoby mi łatwiej uwierzyć w mój talent. Ale moja droga to raczej ciężka praca i wiele lat chudych. Nic nie przyszło mi z łatwością. To nauczyło mnie pokory.

Mówisz jak ktoś, w kim jest duża zgoda na to, co przynosi los...

- Bo tak jest. Przeżyłam coś, co bardzo zmieniło moje spojrzenie na to, co w życiu ważne. Dwa lata temu zmarł na raka 25-letni brat mojego męża. Tuż przed śmiercią, kiedy był już w bardzo złym stanie, zadzwonił do mnie i powiedział: "Przyjadę. Musimy razem ugotować gulasz z ośmiornicy". Gotowaliśmy tę ekscentryczną zupę, a on dużo mówił o Bogu. Nigdy wcześniej tak nie rozmawialiśmy, teraz czułam w jego wyznaniach ogromną żarliwość. W końcu powiedział: "Małgosiu, nie wiem, dlaczego ci to mówię, ale muszę to zrobić. Bóg jest i pamiętaj, masz się do niego modlić". Dwa miesiące po tej rozmowie umarł, a ja wciąż słyszałam jego słowa. I one coś we mnie zmieniły. Nawróciłam się. Jego odchodzenie stało się w moim życiu ważną cezurą. Wcześniej byłam zbuntowaną egoistką - wybuchową, emocjonalną, walczącą o swoje. Nagle dotarło do mnie, że tracę energię na rzeczy bez znaczenia. Zaczęłam czerpać więcej satysfakcji z dawania czegoś innym niż z brania dla siebie. Dzięki tej przemianie czuję dziś większy spokój. Teraz rozmawiam z Bogiem, a mój syn Franek sam się upomina o "wieczorny pacior". I wiem, że tak jest dobrze.

To nie brzmi jak opowieść z życia rodziny aktorskiej. Żadnych balang, skandali, romansów. Stałaś się tradycjonalistką?

- Odnalazłam w wierze coś, co daje mi oparcie, poczucie siły Etykietki nie mają znaczenia. To, że ja i mąż jesteśmy aktorami, nie oznacza, że mamy żyć według jakiegoś stereotypu. Ale też nie przesadzajmy. Chodzimy na imprezy, jeśli mamy czas. Wiem też, jak smakuje wódka (śmiech).

Gdybyś miała zmienić jedną rzecz w swoim życiu, co by to było?

- Teraz? Chyba tylko stół. Koniecznie muszę kupić do mojej jadalni okrągły stół! Chwile, gdy całą rodziną siadamy do posiłków, są dla mnie bardzo istotne. Przy okrągłym stole wszyscy czują się równi i tak samo ważni. Chciałabym, żeby w moim domu tak właśnie było. Takie rzeczy dzisiaj najbardziej mnie cieszą: wstać rano, zrobić śniadanie tym, których kocham. A potem mogę już jechać na plan.

Więcej pod adresem:
http://www.styl.pl/magazyn/wywiady/news-wbrew-regulom,nId,272767